Rękopis

Transkrypcja

Dziennik podróży…

Otranto, d. 29 sierpnia 1836 r., poniedz.

 

‹Puściłem się nareszcie w moją pobożną wędrówkę – przez Grecją
Egipt do Jeruzalem; i stoję już nad brzegiem Morza Adriat›yckiego
tak że podniosłszy nogę – i wstąpiwszy w pierwszą falę, bijącą o brzeg
piaszczysty – mogę dać pożegnanie Włochom – czekam tylko na statek
kurierski przypływający co tygodnia do Otranto – i z tego miasta
wracający do Korfu, aby się dostać do tego anglo-greckiego
miasta. – ‹Nie rozumiesz zapewne, moja droga, co mię do takiej nakło-
niło podroży – ja sam prawdziwie nie mogę sobie wytłumaczyć dla-›
czego z takim smutnym zapałem rzucam się w świat nieznajomy
pełny niebezpieczeństw – gdy w Grecji rozboje, w Egipcie zaraza
‹panuje. Myślisz że chcę się jeszcze [?] bardziej oddalić od ciebie – dlaczego?›

August 24 Neapol.
28 w Otranto.
Wrześ. 2 do 4 podróż
4 do 8 w Korfu
10 – w Patras
12 w Vostizy
13 w Megaspileon
16 w Tripolitzy
17 w Napoli di Romania
18 w Argos
19 w Koryncie
20 w Atenach
27 z Aten do Syra
28 w Syra
Paździer. 12 z Syra do Aleksandrii
20 w Aleksandrii –
Listop. 1 w Kairze
6 z Kairu
13 w Siout
19 w Denderze
26 w Philae
30 w Tebach
Grud. 10 w Kairze
15 z Kairu
22 w El Arish i kwarantanna
[Stycz]eń: 2 z El-Ar[ish]

Blusa – 38
Kapelusz – 5
Spodnie – 15
Dywan – 35
Prześcierad. – 15
Poduszka – 10

                         115

P. Brzozowski Zenon

                       Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu

                              Pieśń 1. Wyjazd z Neapolu

                                    1.

Muzo mdlejąca z romantycznych cierpień
Przybądź i pomóż! Wzywam ciebie krótko
Sentymentalna; bo kończy się sierpień
Bo z końcem sierpnia i koniem i łódką
Puszczam się w drogę przez Puliją, Otranto,
Korfu.... gdzie jadę powie drugie Canto.

                                    2.

Tym czasem pierwsze opowiedzieć musi
Skąd się wybrałem, po co, i dla czego?
Chrystusa diabeł kusił i mnie kusi.
Na wieży swiata postawił smutnego
Życia nicością, i pokazał wszędzie
Pustynie mówiąc „tam ci lepiéj będzie

                                    3.

A jednak gdyby mniej pamięci bolu
Zachceń i marzeń a więcéj rozsądku
To by mi dobrze było w Neapolu
Gdzie przed oknami na prawym przylądku
Widziałem szare więzienie stolicy
A zaś Wezuwiusz gorą po lewicy.

                                    4.

Błękitne morze pomiędzy więzieniem
A między górą popiołów i lawy

Czekało ciche, aż góra płomieniem,
A konstytucją buchnie wulkan prawy.
Tak było niegdyś, nim się na Francuzów
Król i Fra diabeł ruszyli z Abruzów…

                                    5

To jest za króla ruszał się kardynał,
Za kardynałem fradiabelska banda,
Ta rozgrzeszała, rak czerwony ścinał
W imieniu Boga, Papy, Ferdynanda,
Gdy zaś wyrąbał do Kireeleison
Litanią świętych, wyręczył go Nelson.

                                    6

Mówiłbym dalej, ale Pan Podstoli,
Dziady, a zwłaszcza tych Dziadów część czwarta
Uczą porządku, w opowiadań roli
Rysując proste ścieżki. Więc do czarta
Mego pegaza wyskoki i liczne
Opowiadania semi-historyczne.

                                    7

Więc do porządku! A jednak mię boli
Dawać odsyłacz do pana Coletty,
Gdzie opowiada jak trup Caraccioli
Z łańcuchem u nóg na morzu….. Niestety
Przyrzekłem trzymać wędzidło na pysku
Apolinowym. Lecz powiem w przypisku.

                                    8

A jeśli drukarz znajdzie, że do treści
Z podroży wątkiem zlewa się przypisek,
To go pod strofą poprzednią umieści
Zmazawszy parę skrzyżowanych krysek
I  nie dozwoli, by za gwiazdek tropem
Czytelnik gonił z Herszla teleskopem.

                                    9

Przypisek winien być pisany prozą.
Lecz ja nie mogę pisać tylko wierszem;
Ktoby pomyślał że mnie rymy wiozą,
Że sobie konno usiadłem na pierwszém,
A za mną drugi jedzie krok za krokiem
Rym z parasolem, z płaszczem i z tłumokiem.

                                    10

Wierzcie mi jednak że leksza od rymu
(Dla śniegów jechać nie mogłem przez Turyn)
Para mnie gnała z Marsylii do Rzymu
Do Neapolu zaś przywiozł Veturyn.
Carozze jego i Cabrioletti 
Zalecam wszystkim… zowie się Paretti.

                                    11

Zalecam nowy Hotelik Vittoria,
Ktory staremu nie ująwszy sławy,
Tak się podzielił famą jak cykoria
Wmięszana zgrabnie do mokańskiej kawy
I marmurami, wygodą i luxem
Ze starym idzie, jak Kastor z Poluxem.

                                    12

Zalecam także (zostanę Astolfem
Bo mój hipogryf staje się skrzydlatym)
Zalecam tobie mięszkanie nad Golfem
Na Swiętej Łucyi… a jeśliś bogatym
Jeśli ci kura złote nosi jaja
Mięszkaj przy Villa Reale na Chiaja.

                                    13

Dosyć już! dosyć! Wyznaję ze wstydem,
Że pohamować nie umiejąc weny

Z wieszcza zostanę prozaicznym gidem
Ja, com zamierzał wypłakiwać treny
Nad Caraciolim i kląć Ferdynanda;
Dziś piszę jaka, gdzie stoi loccanda.

                                    14

Bo też kto dzisiaj jest na stałym lądzie,
A jutro myśli wędrować po morzu,
A pozajutro jeździć na wielblądzie
Nie jedząc mięsa, ani śpiąc na łożu,
Chciałby Europę, co mu z oczu znika,
Unieść jak Jowisz przemieniony w byka.

                                    15

Jeśli Europa jest nimfą – Neapol
Jest Nimfy okiem błękitnym – Warszawa
Sercem – Cierniami w nodze Sewastopol,
Azof, Odesa, Petersburg, Mittawa ­ –
Paryż jej głową – a Londyn kołnierzem
Nakrochmalonym – a zaś Rzym szkaplerzem.

                                    16

Gdzieś porównanie podobne w Szekspirze
Na Niderlandach kończy się zamknięte.
Lecz ja wyjeżdżam pod Golgoty krzyże
Po święte myśli i szkaplerze święte,
Więc przed wyjazdem robię ślub niezłomny,
Że będę nieco zabawny, lecz skromny.

                                    17

A jeśli kiedy mój przyjaciel Szekspir
Na złą myśl zagna rymy buntownicze,
Położę jaki suspir albo expir,

Z muzyki znaku milczenia pożyczę
I muzę moją w rymowym balecie
Na zakręconym wstrzymam piruecie

                                    18

O Neapolu! ty nie pożegnany
Czekasz, aż ciebie pożegnam epicznie.
Jak biała Venus urodzona z piany
Wyszedłeś z morza zapłoniony ślicznie
Skrawemi słońca zachodniego łuny,
Cichy pod górą, co ciska pioruny.

                                    19

O! Neapolu! gdzie jest twoja dusza?
Bo duszą twoją nie jest ruch i życie.
Patrzę na ciebie z grobu Wirgiliusza,
A ty na niebie i na fal błękicie
Tak roztopiony w zorzy malowidła,
Jak upuszczona na brzeg bańka z mydła…

                                    20

O! Neapolu! wieczorne wyziewy
Twym są rumieńcem, twe dymy są tęczą,
Harmonizujesz się tak jako śpiewy
Z ciszą powietrza, twe dzwony nie jęczą,
A twój domami okryty pagórek
Ma białość lekkich na błękicie chmurek.

                                    21

Tylko po Chiai i po Margelinie
Idą przeciwne sobie dwa rynsztoki,
Rój mrówek lézie i rząd karet płynie,
Wszystko się rusza. Grób wieszcza wysoki
Właśnie tam stoi, dove fa il torso
Ulica – Z grobu patrzałem na Corso.

                                    21

A choć przejeżdżał w prześwietnej osobie
Krolewic mały, choć mu się rój kłaniał;
Jam się nie skłonił, bom siedział na grobie.
Masztalerz jechał i kijem rozganiał
Mrówki idące w przeznaczenia drogę
Z krolewicami…. gdzie? Zgadnąć nie mogę.

                                    22

Choć bardzo lubię filozofią Kanta,
Gniewam się na nią, że ludzi nie uczy
Gdzie iść po śmierci. Wolę piekło Danta.
Właśnie je czytam podług nowych kluczy,
Które przyczyną może będą schizmu
Mówiąc, że Dant chciał republikanizmu.

                                    23

I w poemacie używał języka
Sekretnych związków. A gdy tajemnicze
Kładł majuskule, to podług krytyka
Wcale znaczyło co innego w pieśni
Na końcu rymu położone B. I. C. E.
Niż Beatricze. Wam się o tem nie śni!

                                    24

A ja dowodzę, że Dant o kochance
Nie śnił, a jeszcze mniej śnił o Vororcie
Albo Konwencji  – i nie topił w szklance
Cessarza Niemców i w piekła retorcie
Nie smażył rządu lepszego, co przyjdzie ­
Jak niegdyś Platon kiep na Atlantydzie.

                                    25

Z grobowca wieszcza widzę, jak nad głową
Wulkanu księżyc wysunął się biały,

A u stóp góry Castello del ovo,
Zamek podobny do sterczącej skały;
Gmach, co się trzyma przez królewską wolę
W morzu, jak jaje Kolumba na stole;

                                    26

Szczerniał przy fali migającej złocie.
A gdy na niebie szafirowym ze dna,
Gwiazd zapalonych wychodziło krocie:
I z okien zamku błysła gwiazda jedna,
Czerwona, rubin zamglonych błękitów,
Siostra błyszczących gwiazd u Karmelitów.

                                    27

O! gladiatory wydarci ludowi
W godzinie zgonu i mrący na słomie,
Idę powiedzieć o was Chrystusowi
Pod jego krzyżem, w Jego męki domie.
Idę zapytać głośno w Oliwecie,
Gdzie się zbudzicie i zmartwychwstaniecie?

                                    28

I tam, gdzie Chrystus zapłakał sam w sobie,
Z oliwy bladej gałązki rwać będę,
A jeśli znajdę, że już śpicie w grobie,
Liściami płaczu posypię tę grzędę,
Pod którą będzie cichy sen grobowy,
Koście bez czaszek i trupy bez głowy.

                                    29

O! bracia moi łańcuchami zbrojni,
O! nie targajcie wy się jak w rozpaczy!
O bracia moi, bądźcie wy spokojni!

Słońce was jutro po kratach zobaczy
Bladszych wilgocią, strawą, i myślami,
A ja was żegnam…. Niech śmierć będzie z wami!

                                    30

Żegnam i ciebie, o! garsteczko prochów,
Leżąca zawsze pod laurem klassycznym,
Turkot powozów z Pauzylipy lochów
Woła pod tobą hymnem romantycznym,
Że sława przejdzie, a bryki nie przejdą,
Że ta bryk droga jest wieku Eneidą.

                                    31

Most pod Tamizą jest kupców Iliadą
I wiele będzie do sprzeczki powodów,
Czy jeden Rotszyld jak wieszcz nad Heladą,
Czy też brzęczących kompania Rapsodów
Autorem mostu, gdzie w oknach przez szyby
Anglikom się w twarz przypatrują ryby.

                                    32

Lecz niech mię ciemność Erebu ogarnie,
Jeśli okłamię Pauzylipu grotę.
W ciemny korytarz spadają latarnie
Jedna za drugą jak gwiazdeczki złote.
A tam, gdzie nikną i gdzie ciemność krucza,
Światło dnia wpada jak z dziurki od klucza.

                                    33

I jeszcze wyżej wzniosłszy się na duchu
Powie ci muza w opisaniach szczytna,
Że na uwitym z latarni łańcuchu
Zawisła mała gwiazda dnia błękitna,
A w tej gwiazdeczki lazurowem łonie
Rodzą się ludzie, powozy i konie.

                                    34

Rodzą się, rosną i w latarni błyskach
Idą większejąc długim korytarzem.
Jeżeliś nie był w romantycznych spiskach,
A jesteś przyszłych wulkanów malarzem,
Tu nie lękając się dyb i powroza
Zbieraj modele jak Salvator Rosa. –

                                    35

Lecz chodźmy w miasto, już księżyc wysoko,
A Golf ubrany latarni przepaską.
Stolico! gdzie nikt nie myśli głęboko,
Gdzie zabroniono nawet myśleć płasko,
Niech twój rząd stworzy jakie słowo święte
Na niemyślenie jak na far-niente.

                                    36

Dyjogenesów lud rynki zasiada,
„Czego chcesz?” pyta wolność Lazarona.
„Zejdź z mego słońca” – nędzarz odpowiada –
Jeżeli nie ma karlinów, to skona
Z głodu – i pójdzie do łódki, gdzie Charon
Dusze przepławia… wolność? czy Lazaron?…

                                    37

Wolność…. już dla niej uszyto symarę
Z gazet „Giovine Italia”…. Lazaron
Będzie żył, póki ma frutti di mare,
Niebo błękitne i żółty makaron
I koszyk, w którym leży jak ostryga.
Pytasz się, co w dzień porabia? dościga…

                                    38

A młodzież lepsza – co ma grosz w kieszeni,
Tytuły contów i w oknach firanki,
W cieniu dopiéro się ledwo zieleni…
Kto temu winien – Neapolitanki…
One to winne, że się lud nie budzi,
Bo któż z młodzieży umie robić ludzi…?

                                    39

Ja wiem, że wiele winienem kochance,
Sama po włosku uczyła mnie czytać,
Improwizować (ale nie przy szklance),
Brwi smutnie marszczyć – we śnie płakać – zgrzytać –
Na Archipelag uciekać po laur
I awantury – jak Korsarz i Giaur.

                                    40

Ona uczyła mię chodzić jak scenarz
(Lepsze niż aktor słowo niech zostanie),
Wmówiła we mnie, że zamiast ojczenasz
Lepszą modlitwą… księżyco-wzdychanie –
Dziś mię nawraca bez żadnego skutku
Na katolicyzm…. mam religią  smutku…

                                    41

I odpisałem… co? już nie pamiętam….
Coś odpisałem, lecz nie tak gorąco
Jak Russo – ani tak sucho jak Bentham.
„Jako dwie skały, kiedy je roztrącą
Strumienie rzeki, choć je nurt rozdziera,
Patrzą na siebie niebem” – et caetera…..

                                    42

I znowu wspomnień pieśń dzika, echowa,
Zagrała w sercu i łzy moje płyną.
O! Lutko! dziecka kochanko, bądź zdrowa.

Jeżeli kiedy pod tą jarzębiną,
Co nieraz kładła koralowe grona
Na twoje włosy, siądziesz zamyślona,

                                    43

Jeżeli książkę położysz przy sobie,
Jeśli ta pieśń szalona z tobą będzie,
Kart nie odwracaj… bo nim spocznę w grobie,
Będę ci śpiewał jak mrące łabędzie
Tak nieśmiertelnym płaczem: że raz jeszcze
Łez brylantowych osypią cię deszcze. –

                                    44

I łzy się żywe rozbiegną po łonie
I strumień palce różowe otworzy,
Jeśli spłakaną twarz ukryjesz w dłonie.
Ja wtenczas będę spokojny; jak w zorzy
Gwiazda niknąca, blady;  lub z obliczem
Pełnym promieni Boskich…. albo niczém.

                                    45

Jednak jeżeli ten, co jest na niebie,
Słyszał o słońca mówione zachodach
Modlitwy moje; wszystkie nie za siebie,
A tak rozlane na świat… jak na wodach
Mórz lazurowych rozlewał się cały
Krąg tonącego słońca – skrawo biały…

                                    46

Jeśli Bóg wiedział, jak mi było trudno
Do tego życia, co mi dał, przywyknąć
I nie przeklinać… i drogą bezludną
Iść po tym świecie szalonym, i niknąć,

Co dnia myśl jedną rozpaczy zaczynać,
Myślą tą modlić się… i nie przeklinać,

                                    47

Jeśli i Boga nie zwiodła udana
Spokojność moja, ta Chrystusa szata
Krwią poplamiona i drugi raz wdziana
Na duszę pełną bolu… i ze świata
Uciekającą na chmurach jesiennych
We dnie tak smutne jak noce bezsennych.

                                    48

To mojej duszy dobytej z popiołów
Da wiele ciszy; i na jaką bladą
Gwiazdę, do smutnych krainy aniołów
Przeniesie senną. Trupi prędko jadą,
Mówi poeta ballad w Leonorze,
Więc na niemieckim chciałbym siąść upiorze

                                    49

I ruszyć w podroż, bo się pieśń przewlecze
Niejedną jeszcze przerwaną ideą.
Jutro kurierem wyjeżdżam do Lecce,
Jutro więc zacznę śpiewać Odysseą,
Albo wyprawę o Jazona runach
Na nowej lutni i na złotych strunach.

                                                Pieśń IIIcia Statek parowy

 

Na morze statek wyleciał parowy;
Wre para, słychać dźwięk żelaza szklanny,
A jako z płaskiej wieloryba głowy
W niebo srebrzyste tryskają fontanny,
Tak spod okrętu młyńskim bita kołem
Wytryska piana  – a dym leci czołem.

Jeszcze nie rzucę porównania, chyba
Słów mi zabraknie. Ogień wre zamknięty
W drewniano-smolnym łonie wieloryba,
A jako niegdyś płynął Jonasz święty
W łonie okrętu bez desek i miedzi
Wesoło, w licznem towarzystwie śledzi,

Zapewne nieraz śmiejąc się z kłopotu
Trawionych fląder, ostryg i czefalów,
Tak nasz kapitan i wódz packetbotu
Z passażerami jak z tłumem wassalów,
Otyły, wesół – dowcipny i mądry,
Nas ma za śledzie, ostrygi i flądry.

Tu majtek rudel obraca mosiężny
Daléj zantejski sędzia i sędzina,
A między niémi synek niedołężny,
Sędziątko z twarzą zwierzęcą kretyna,
Może przekleństwo jakiego klienta,
Ubrane w takie ciało jak zwierzęta.

Zdziwiony patrzy na okręt i twarze,
Nie wie, co znaczą łzy na matki licu,
Nie wie, że przezeń Bóg rodziców karze,
A nam widniejsze góry na księżycu,
Morza przy górach i na morzach statki
Niż temu dziecku łzy na oczach matki.

Kapitan krzyknął Virgillem: „et tantae,
Tantaene divis coelestibus ira?
Na to się podniósł Graf Solomon z Zante,
Poeta grecki; ucho mu rozdziéra
Zmiana wyrazów i kradzież średniówek,
Więc chciał poprawić – lecz żałował słówek.

Może też słabość: bo prędko rękoma
Wziął się za serce i na dwóch lokai
Głośno zawołał nazwiskami dwoma;
Bo skoro tylko jeden się narai,
Zaraz poeta na drugiego krzyczy,
Aby wiedziano, że dwóch w służbie liczy.

Wielki Poeto! jako między skały
Rzucony Tytan, tak ty w puchowniczki
Strącon słabością; a twój surdut biały
I glansowane białe rękawiczki,
I twój z usłużnych lokajów paszalik
Świadczą, że jesteś coxcomb lub migdalik.

„O znam ja ciebie! któréj ręka trzyma
Miecz w piorunową uzbrojony jasność.
O! znam ja ciebie! skrawemi oczyma
Na świat patrząca jak na przyszłą własność”.
Z takim to niegdyś do wolności żarem
Przemówił ów Graf i został Pindarem.

Gdy go raz wieńcem uwieńczyła oda,
Mówią, że dzisiaj co napisze, spali.
Mówią, że wierszy popalonych szkoda,
Mówią, że przy nim wszyscy wieszcze mali.
Szkoda, że zamiast wierszy chować w szafę,
Czyni z nich co dzień Pan Graf auto da fé.

Przy tym poecie, co był tak ognistym
Wewnątrz, a z wierszchu drżał jak galareta,
Siedział na środku w krześle rozłożystym
Senator, starzec z twarzą Epikteta,
Z uśmiechem słodkiej starości na twarzy,
Z podagrą w nogach… z tłumem sekretarzy.

Jeden sekretarz był jak kropla wody
Podobny…. Muzo! cyt! niechaj opinia
Żadna i żadnej nie poniesie szkody.
Taki był pokład…. Dalej biała linia
Od indywidów oddzielała massy,
To jest podróżnych, ale drugiej klassy.

Tam pod żelazną kolumną komina
Siedział Grek w czapce czerwonej i Turek,
Wzajemnie dymy rzucając z bursztyna,
A między nimi z tłumoków pagórek
Żółtych i czarnych – a koło tej góry
Kuchnia, kuchciki, kucharze i kury.

Przy piersi matek rozpłakane dzieci,
Przy bokach starców stoją flasze z gliny;
Czasem iskierka czerwona wyleci
Z czeluści statku i pomiędzy liny
Błąka się długo, nim zagaśnie smutna
Nie doleciawszy pod namiotu płótna.

Nad pierwszą klassą cień i lekkie chłody,
Nad drugą klassą cięży jakaś para
I komin sypie deszczem wrącéj wody.
Proszę! za czworo nędznego talara
Można uniknąć piekła… ale za to
W Paryżu nazwą cię arystokratą.

Miło tak płynąć w tym okrągłym świecie
Po morzu cichym, jasnolazurowym.
Wkrótce choroba z pokładu wymiecie
Tłum passażerów i zostawi zdrowym
Odgłos dalekiej po salonach czkawki,
Rozległy pokład i bezludne ławki.

Cicho. Dzień cały po błękitach bije
Okręt kręconą machinami skrzelą.
Już zbłękitniało Korfu – już się kryje.
Już się fortece Santa Maura bielą,
A z drugiej strony przedzielona żwirem
Forteca Turków w górach pod Epirem.

Ta ani w buńczuk ustrojona koński,
Ani w błyszczące pióro półksiężyca,
Cicha jak kamień; kiedy zamek joński,
By ustrojona do ślubu dziewica,
Ma kwiat na głowie, tysiąc iskier w oku,
Bukiet z latarni portowej u boku.

A niech wié każda poetyczna Laura,
Każda Sawantka z twarzą bardzo bladą
I księżycową… że ta Santa Maura
W starożytności zwała się Leukadą
I pod błękitnym unosi obłokiem
Skałę wsławioną biednej Saffo skokiem.

Znałem… lecz szczęściem uleczoną z żalu
Saffonę bardzo podobną do greckiej.
Ta się nieszczęściem kochała w Moskalu,
A Moskal zginął na wojnie tureckiej.
Ta poszła zabrać na warneńskim polu
Zwłoki – a uszy w Konstantynopolu.

Skało Leukady tykająca nieba,
Śmiej się echami grot tłuczonych falą
Z lancetów, mdłości i pigułek z chleba.  –
Noc bezmiesięczna – i gwiazdy się palą,
Sam na pokładzie wichrem bity, blady
Płynę przy skale nieszczęsnej Leukady.

Piana pod piersi okrętu się garnie,
Stukanie pompy jak dźwięk idzie rymu;
Na maszcie statku błyszczą dwie latarnie
Pod obłokami kirowego dymu;
Zda się, że światła te zamglone sadzą
Okręt w krainę piekielną prowadzą.

Te same gwiazdy, i ta sama skała,
Te same morze, lecz gdzież na tej skale
Postać kochanki pogardzonej biała
Jak drugi księżyc? gdzie? tu – o dwa cale
Pod tą podłogą, gdzie lampa się pali,
Saffo śpi jakaś sama w kobiet sali….

Raz tylko wyszła na pokład i słońce,
Siadła na ławce, spojrzała w błękity
Tak mglistym okiem, że się zeszły końce
Rzęs długich, czarnych. I wzrok był przykryty
Cyprysem oczu: nie spojrzała w żadną
Twarz na pokładzie. Kiedyś była ładną.

Zniszczył ją smutek. Smutna poszła w ciemność
Na dno okrętu – a z wierszchu mówiono,
Że tę kobietę dręczy niewzajemność,
Że przed miesiącem była mniej niż żoną,
Więcej niż…. diabła! Niech dokończy zycer,
Że ją angielski porzucił oficer.

Mój czytelniku, uderz się ty w piersi,
Bądź na pokładzie okrętu w noc ciemną
Przy skoku Saffo: a będziemy szczersi.
Ja ci opowiem, jaki cień był ze mną
W ciemnościach nocnych… Co, za mną tułaczem,
Biegło po morzu z przekleństwy i płaczem.

Sumnienie moje, niewidome światu,
Jak Nereida wyszło z morza głębi,
Na czole pełne liliowego kwiatu,
I znów jak Wenus na wozie gołębi
Leciało między gwiazd sferami śliczne,
Pół chrześcijańskie, pół mitologiczne.

Bo przez noc całą tak ciemną i mglistą
Co robić? – serce własne gryźć i kąsać;
Trzeba nareszcie zostać panteistą,
Poznać się z duszą natury i pląsać
Z czarownicami, co się stają widne,
Podług strawności piękne lub ohydne.

Ave Maryja! Już rosy brylanty
Sypią się z nieba i niebo różowe.
Już przypływamy i nad czołem Zanty
Widać fortecy uzbrojoną głowę
W niebie nad miastem. Już wychodzą różni
Na pokład statku zmytego podróżni.

Ten pije kawę, ów rozciąga członki,
Wszyscy się zdają rozrastać jak krzewy
(Nasze by damy mowiły koronki).
Bon jour! Tak do mnie akcentem z Genewy
Przemówił młody Zantejczyk; figura
Przez lat dwanaście kształcona na jura,

Przez lat dwanaście uczona w Genewie
Z dala od ojca, matki i ojczyzny.
Może, czy wszyscy jeszcze żyją – nie wié.
Może nie pozna pod śniegiem siwizny
Zmienionych twarzy. Nim został studentem
Jechał, dziś wraca tém samym okrętem.

Te same deski, co go dzieckiem niosły,
Dziś odnosiły do domu człowiekiem.
Gdyby tak drzewom przypomniéć, że rosły,
Toby się sęki zasklepione wiekiem
Same otwarły, przez kory szczeliny
Niepowstrzymanych łez lejąc bursztyny.

Ale ten człowiek był jako Ilissos
Pod Atenami bez fal i bez wody.
I ten sam statek, ten sam Eptanissos,*
Co go odnosił w rodzinne zagrody,
Dla niego prostą był tylko machiną,
Na której ludzie za pieniądze płyną.

Z jakiejże gliny byli ulepieni
Ci co wracając na ziemię ojczystą,
Padali czołem na czoło kamieni,
Całując ziemię chwastami nieczystą,
Zimną; co nieraz nim usta oddarli,
Na głazach ziemi całowanéj marli!

Ojczyzno moja! może wszyscy wrócą
Na twoje pola, ale ja nie wrócę!  
Śmierć – lub to wszystko, co mi losy rzucą
Na kamienistej drodze życia – płuce
Ogniem pożarte, widziane oczyma
Sny straszne tworzą; wszystko mię zatrzyma,

Wszystko mię wstrzyma w obcej ziemi łonie
Umarłym może jedną chwilę wcześniej
Niż zmartwychwstanie twoje, O! Syjonie,
Jerozolimo trapiona boleśniej
Niż gród Chrystusa…. a gdy na twą grzędę
Ojczyzno! inni powrócą – spać będę.

*Siedem wysp [przyp. aut.].

                                              Pieśń IV. Grecja

I zaraz ku nam olbrzym Adamastor
Wyjechał z Zante na barce Trytonów.
Na głowie swojej miał pomięty kastor,
Surdut na plecach, parę pantallonów.
Nie Epopeją pisząc, nie Idyllją,
Powiem, że to był metr hotellu Giglio.

Stanął i zaczął trwożyć: „O! Nie płyńcie
Na greckie brzegi, w Patras kwarantanna.
Lepiej do mego hotelu zawińcie,
Oberża moja podróżnikom znana.
W Patras musicie dni dziesięć i cztery
Przebyć kwarantan od osp i cholery”.

Chociaż poznałem, że to syn Adama,
Nie Adamastor stał przy nas na łodzi,
Zląkłem się bardziej niż bohatyr Gama.
Lecz pomyślawszy rzekłem: „Nic nie szkodzi,
Płynę do Patras, sam ujrzę w Patrassie,
Czy jaką szkodę poniosę na czasie,

A ty, co trwożysz, maleńki Cyklopie,
Zamiast nas pozrzeć zatrzymanych trwogą,
A może miłych jakiej Penelopie,
Prowadź nas w miasto – albo lotną nogą
Spiesząc przed nami, na stołach bez Harpii
Postaw nam zrazów, bifsteku i karpi.

Zamiast nas pozrzeć, my ciebie pozrzemy,
Jeżeli obiad nie wystarczy głodnym”.
Z taką odprawą oberżysta niemy
Odjechał. Ja zaś z czołem niepogodnym
Jako Eneasz modliłem się: „Panie!
Nie daj mi w greckiej siedziéć kwarantanie”.

A potém wszedłszy na fortecy gory
Spojrzałem: Zante szmaragdami siana
W szczerych szafirów oprawna lazury,
Niebem i morzem dokoło oblana,
Taiła mnostwo domków w głębi łona
Z domkiem poety, Hrabi Solomona.

Szczęśliwy! zastał swój ogród i drzewa
Swoją kanapę i okno na morze
Swój miły stolik, gdzie pisze i ziewa
Swoje gazami oskrzydlone łoże;
Może dziś będzie cieszył się lub szlochał,
Patrząc na domek, gdzie kocha lub kochał.

Miło powrócić i usiąść na ławach
Przed własnym domkiem, gdy ucichną gwary,
Gdy nocne świerszcze i koniki w trawach
Zaczną piosenkę nocy, a pies stary
Łapą drzwi chaty zawartej otworzy,
Przyjdzie i u nóg pana się położy.

I myśleć wtenczas…. O! fale! O! fale!
Szumcie wy głucho pod okrętu łonem.
Patrzę na gwiazdy i cygaro palę
I nieraz wielkim rozpaczy pokłonem
Biję przed Bogiem, gdy z chmurnych obsłonic
Błyska… Modlę się… lecz nie proszę o nic.

Miło być także na morzu ozłotném
Błyskawicami i białym ognikiem,
Miło być także dumnym i samotnym
I nie dzielone mieć uczucia z nikim
I nad powietrza ulatując ciszą
Słuchać harf takich, jak ludzie nie słyszą.

Chryste nas woła: wy, którzyście smutni,
Chodźcie na łono Ojca!…  Patrz w błękity:
Oto gwiazd siedem, wszystkie w kształcie lutni,
Wychodzą z fali, tam gdzie zorzy świty
Mają zabłysnąć. Lutnio ogniem sina,
Na tobie dzwoni północna godzina,

Godzina cicha, tajemnicza, senna
Na wielkim morzu, falą wahanemu.
Oto nad lutnią lśni gwiazda promienna;
Dowiąż gwiazd dziesięć ogniowi złotemu
Okiem i myślą, a z niebios wyleci
Koń, który parska gwiazdami i świeci.

Gdy go raz oko z błękitów wyczyta,
Już go nie straci i myślą nie zmaże.
Na strunach lutni położył kopyta,
W nozdrzach, jak w romu zapalonej czarze,
Płomyk wytryska wielki, błękitnawy,
Czasem jak w nozdrzach arabskiego krwawy.

Za temi gwiazdy wychodzi Dyjanna,
Z gwiazd najświetniejsza, a najmilsza oku,
Gdy ją obleje światłem zorza ranna,
Kiedy w różanym topniejąc obłoku,
Z błękitnej razem staje się zielona
Jak listek, potém czerwieniąc się, kona.

Lecz kiedy wyjdzie, nim zorzą pobladła,
Zapowiadając prędkie cieniom końce,
Błyśnie ci w oczy jak kawał zwierciadła,
Z którego dziecko rzuci tobie słońce;
A gdy nad smutnym takie blaski roni,
Przywykasz razem do smutku i do niéj.

Niebo na wschodzie okrywa purpura,
Potem ją skrawa zastępuje białość,
A róż odcięty jako lekka chmura
Płynie w błękity… o! klasyczna stałość,
Nieraz widziałem przez ten obłok cienki
Łono sypiącéj różami jutrzenki.

I dzisiaj pełna jasnego brylantu
Rosy – róż pełna – wyleciała do mnie
Z błękitnej fali sponad gór Lepantu,
A za nią słońce rozlane ogromnie
Wyszło jak zegar wieczystego czasu
Nad błękitnemi górami Patrassu.

Takie olbrzymie twarze Nibellungi
W północnych pieśniach opisują. Słońce,
Pierwszy twój promień padł na Missolungi,
Gniazdo, gdzie niegdyś wolności obrońce
Sto razy większym oparli się siłom,
Kapitulacyj nie biorąc mogiłom.

Jeżeliś widział rząd domków i fraszek
Poustawianych na dziecinnym stole,
Tak owe miasto. – Cóż to? biedny ptaszek
Leci przez morza lazurowe pole
I pada przy mnie na ławce, a potém
Kania, z ogromnym twardych piór łoskotem

Lecąc, o ławki stuknęła się drewno,
I długo w statku zabłąkana liny
Na morze wyszła z pieśnią płaczu gniewną.
A ja – patrzałem na serce ptaszyny,
Jak biło, jak się układały piórka
Do spokojności… była to przepiórka.

O! Missolungi! czy pieśń moja zdąży
Za pieśnią wieszczów, co sławili ciebie?
O Missolungi! – Jak ta kania krąży
Żelaznym skrzydłem po morzu i niebie,
Jak oczy iskrzą się nad dziobu hakiem.
Ten biedny ptaszek jest prawie Polakiem.

Dla niego może Kościuszkowskim czasem
Było zniszczenie w Missolungi gniazda,
A dziś gdy kania z okropnym hałasem
Piór natężonych jak lecąca jazda
Kirassyjerów na polach Grochowa
Goniła.  – Lecisz, ptaszyno? bądź zdrowa!

Lub niech cię kania zje – boś mi przerwała
Do Missolungi już zaczętą odę.
Ta sobie stoi maleńka i biała
Pod górą – patrząc na błękitną wodę,
Jako nad Styksem zebrane do kupy
Białe umarłych domków kościotrupy.

Stoi nad brzegiem, nie owiana liściem
Żadnego drzewa, lecz na nią upada
Z gór czatujących nad Lepantu wniściem
Ciemność i światło – a każda z gór blada
Mgłą błękitnawą – a jedna z gór mroczna,
Jak piramida stoi sześcioboczna.

Tak równe ściany pokazuje słońcu,
Tak równe boki ma cieniem pokryte,
Tak ciężka spodem, tak lekka na końcu,
Jako pod niebo ręką ludzką wzbite
Z cegieł pomniki…. Nim się ten kraj wsławił,
Bóg wielki przeczuł i pomnik postawił.

Nie uwieńczona śniegowemi srebry
Musi być u stóp śniegiem kości biała.
Gdybyś, Byronie, był nie umarł z febry,
Ale od bomby, kuli lub kinżała,
Dałbym tej górze posępnej nazwisko
Grobu twojego – a Parnas tak blisko!

I mnie dziś łatwiej wleźć na szczyt Parnasu,
Niż ludziom przebyć przed świętym Aliansem
Rów wykopany. Trzeba na to czasu.
Na Parnas będą jeździć dyliżansem
Wieszcze Europy – a republikanie
Za lat dwadzieścia… kto wie, co się stanie.

Wierzę w Respublik ojca jedynego,
Robespi[j]era (To „Trybuny” wina,
Że został ojcem). Credo w Mochnackiego,
Rzecz-pospolitej jedynaka syna,
Co wielkich marzeń nie przestając snować,
Przez Dyktatora dał się ukrzyżować.

Potém zaś wstąpił do arystokracji
I trzy dni bawił, a po tej troszeczce
Przyszedł w obliczu przyszłej generacji
Sądzić umarłych i żywych w książeczce.
Weń uwierzywszy z dwóch tomów zaczętych,
W emigracyjnych wierzę wszystkich świętych.

I w obcowanie ich ducha z narodem,
I w odpuszczenie naszym wodzom grzesznym,
I w zmartwychwstanie sejmu pod Herodem
Obieranego; a gdyby mię śmiesznym
Nie okrzyczano, powiedziałbym grzeczny,
Że w tego sejmu wierzę żywot wieczny.

Zrobiwszy taki sumnienia examen,
Takie wyznanie, biedny wierszokleta,
Chciałbym dokończyć i dobić… lecz amen
Uwięzło nagle jak w gardle Mackbeta.
Zacząłem pisać, teraz z wielką biedą
Biję się w głowę, jak zakończyć credo.

Wierzę, że idą ludy jako chmura
Pełna błyskawic na trony zachwiane,
Wierzę, że nawet królewska purpura
Próchnieje w trumnach – wierzę w zatrzymane
Lawy żołnierza tam, gdzie stanął Kokles,
Wierzę, że Milcjad żył i Temistokles.

Wierzę, że jeszcze żyje dziś Kanarys,
Bo właśnie teraz wracam z jego domu,
Bo sam widziałem, jak błękitów farys
Od ogniowego opalony gromu
W Patrassie grecką dowodzi flotyllą,
Wierzę, bo sam go widziałem przed chwilą.

On, co żył niegdyś jako salamandra
W ogniu brullotów – dziś spokojny mięszka
W domku glinianym jak domek Ewandra.
Dzikiemi chwasty zaplątana ścieżka
Do progów jego prowadzi – przed progiem
Odłam marmuru, co był kiedyś Bogiem.

Belek się ledwo dotykały heble,
W ścianach obficiej powietrza niż gliny,
Sosnowe szczeble i niebieskie szczeble,
To jest deszczułki z sosen i szczeliny,
Wiodą na piętro – wejście – pierwsza próba,
Już było dla mnie jako sen Jakuba.

Sen mi pokazał aż w Litwie niebieską
Niezabudkami rzeczułkę – na zdroju
Miejsce kładkową przeskoczone deską,
Zawsze błękitne – i zawsze w pokoju,
Dokoła w kalin ustrojone wianki,
Było kąpielą gwiazd i mej kochanki.

Nie wiem dlaczego – lecz nieraz w gorąco,
Gdy się na upał zaczynają skarzyć
Świerszcze piosenką po trawach syczącą,
Szedłem na kładkę – czytać albo marzyć…
I tak czytałem niegdyś walkę Greka,
Jak dziecko, które czegoś chce – i czeka.

Chce z głębi wody ślad srebrzysty dostać
(Rankiem… kąpała się Lutka w tej wodzie).
Czeka, czy biała i powiewna postać
(Widać aleje i lipy w ogrodzie)
Może spod wielkiej jarzębiny wstanie
I wyjdzie… Dziwnie uczące czytanie!

I czytam marząc jako Ipsyllanty
Zwyciężył – ginął…. i dał Grecji brata
A kiedy czytam – To rosy brylanty
Strząsając, zefir – po kwiatach przylata
I fale w złote pomarszczywszy prążki
Przewraca karty welinowe książki….

Kartki rozwiane przycisnę kamykiem
I będę czytał.  – Oto wódz naczelny
Demetrius – licznym dowodzący szykiem,
A za nim… czarny hufiec nieśmiertelny,
Każdy z nich mocny… każdy bez nadziei…
Skąd są? powstali z mogił Cheronei….*

Lecz innych dusze jak w urnowém dzbanie
Chowane w piersiach marmurowej lwicy,
Która im była pomnikiem po śmierci,
Wyszły – i pomnik rozpadł się na ćwierci…

Pierś lwa rosnące roztrzaskały dusze
I dzisiaj leży – na samotnym polu,
Jak wielkim prochem rozsadzone kusze,
A głowa pełna przedwiecznego bolu
Padła na ziemię – zda się, że spoczywa
Wydaną duszą smutna i straszliwa.

Długo Grek patrzał na tę lwicy głowę
Jak na zamilkłe nieszczęściami wróżki,
Snycerz dał smutną marmurowi mowę;
Patrząc – słyszałem dwa słowa Kościuszki:
Finis Poloniae… przechowane w głazie
Jak łza w kamieniu – albo myśl w obrazie.

O Cheroneo! o! Maciejowice!…
Cyt… coś białego śród liści jaśnieje…..
Ach nie – to tylko białe gołębice
Przez ogrodową leciały aleję…
Chodź znowu, książko na kwiaty rzucona,
Będę znów czytał – to jeszcze nie ona.

Pieniędzy, krzyczą – Grek rzuca na szalę
Dyjamentową oprawę pałasza,
Nie dosyć jeszcze… rzucił miecza stale,
Płaćcie żelazem… Już Ibrachim Basza
Jak Nil, co wszystkie wody na świat wyda,
Lub jak waląca się z gór piramida

Spada na Grecją – gdzie są Termopile,
Po których niegdyś wąż Kserksesa przelazł,
Gdzie są ci ludzie, co żywota chwile
Licząc nie drzeli – i marli… Zavellas
W polach Klissowy z ośmią set człowieka
Zastąpił drogę dwóm baszom – i czeka.

Słyszę, jak serce w moich piersiach bije,
Zda się, że patrząc w trup Leonidasa,
Patrząc głęboko – czekam aż ożyje –
A wtenczas ani jasnych kwiatów krasa
Ani lecący aleją gołąbek
Nie obłąkały mych oczu, na ząbek.

Lecz wtem nadzieja odbiegła mię wszystka,
Zerwałem różę, co tam kwitła świeża
I przywiązawszy do każdego listka
Myśl – i życzenie i życie rycerza
I Zavellasa… o szaleństwo młode,
Wszystkie te listki rzuciłem na wodę…

I jeszcze listków zostało mi trocha,
Myśląc, że siane w ziemi nie zakwitną,
Więc jeszcze jeden listek – czy mnie kocha,
Posłałem falą wędrować błękitną
I nie wiem, jaki los tamte pochłonął,
Ale ostatni, pamiętam – utonął…

I znowu książkę rozłożyłem białą
I zimne karty zacząłem całować

Wołając… Greki, niechaj ginę z chwałą!
Wy mię nauczcie – jak wrogów mordować,
Jak rzucić drogę marzeń księżycową
Z umarłym sercem i z twarzą surową…

I marząc o krwi, z uczuciem tygrysa
Stężałem członki… krew czując na licu…
Słyszycie tętent… to koń Botzarisa
W obóz turecki leci po księżycu,
A nim się straże obudzone zwarły,
Botzaris w Baszy namiot wpadł – umarły….

I odezwały się w górach klasztory,
A nie były to pogrzebowe dzwony,
Które kupuje na śmierć człowiek chory,
Lecz jakieś wielkie pomięszane tony
Płaczu – rozpaczy wyjące po skałach
I większy zemsty głos zamknięty w działach.

A wielkie morze – lazurowe morze,
Któremu niegdyś poświęcano w Aulis
Córy królewskie… ciebie teraz porze
Między flotami tureckiemi Miaulis,
Z nim jest drewniana ateńska forteca,
Którą Kanarys brulotem oświeca….

Obadwa płyną uwieńczeni w laury
Wydarte morzu – prędkim idą lotem,
A ów Kanaris zda się jak Centaury
Na pół człowiekiem – a na pół brulotem.
Ten człowiek – śmiały.. i Pan dwóch żywiołów,
Któremi niszczy – czy ma twarz aniołów?

Czy pod nim jako pod niebieskim duchem
Cicha się łódka nastąpiona nie gnie?
Czy jego wiosło nie słyszane uchem?
Czy ogień za nim jak pies wierny biegnie?
Jak on wygląda – gdy błękitne morze
Pięć jego czółen oblało w Bosforze?

Sułtan go widzi…. lecz zniszczyć niezdolny.
Nie zgasi nawet płomyka w stambułce
Wodza greckiego. – Oto konik polny
Usiadł przede mną na cichej rzeczułce
I suszy skrzydeł przezroczystych szkiełka
Błyszcząc się w słońcu by tęczy perełka..

I suchą nogą – na źdźble żółtej słomy
Dziecko powietrza… wędruje na łódce
Przez zwierciadlane rzeczułki załomy
I port w rozchwianej znajdzie niezabudce
Albo popłynie dalej z nurtem wody
Pod brzóz płaczących nachylone chłody.

A kiedy płynął – i srebrzystym rysem
Znaczył rzeczułki fale zwierciadlane,
Myśl moja cała… z wielkim Kanarisem
Płynęła za nim… w kraje malowane
Piękną przyszłością… i widziałem życie
Z twarzą na słońcu – z oczyma w błękicie.

O! przyszłość! przyszłość – jam się tak do ciebie
Uśmiechał dzieckiem – ty z taką światłością
Dni moje siałaś jak gwiazdy na niebie,
A moje smutne dzisiaj… jest przyszłością.
Kwiat spodziewany na wątłej łodydze
Życia mojego – rozwinął się…. Widzę….

Co? jeszcze w myślach owa przyszła chwila,
Jeszcze marzone dawniej Greków twarze,
Jeszcze Kanarys – na słomce motyla,
Jeszcze nad księgą – leżę… jeszcze marzę…
I chciałbym cały włosem się osłonić
Nad dawną księgą – i dawne łzy ronić

I być zbudzonym – jak dawniej – nad rzeką,
Gdy na aleje złote słońce spadło,
Kiedy słyszany jakiś głos daleko
Wołał jak echo. – Gdy w rzeki zwierciadło
Patrząc… patrzałem na twój wzrok uroczy
Nie śmiejąc prosto patrzeć… w twoje oczy…

                                    Pieśń V. Podróż konna

 

Czytałem kiedyś wielkie porównanie….
Jak wystawiony na niebieskie rosy
Pielgrzym, gdy ze snu głębokiego wstanie,
Listek uwiędły, co mu spadł na włosy,
Odrzuca z czoła – Takeś ty skaliste
Nakrycie grobu precz odrzucił, Chryste!*

Lecz kiedy przyjdzie zmartwychwstanie ludu,
Kiedy się skończy sen pełny omamień,
Jakiegoż trzeba będzie wtenczas trudu,
Aby odwalić nasz grobowy kamień. –
Ów marmur pełny naszych cierpień rytych,
Na którym modlą się dzieci – zabitych.

Patrząc na oczy pełne błyskawicy,
Na czoło króla płomieni – brązowe,
Pytałem znanej mu już tajemnicy,
Bo sam odwalał kamienie grobowe
Z grobu uśpionej głęboko ojczyzny,
Musi znać leki – bo zna wszystkie blizny.

Pytałem Greka… ale w nim już nie ta
Z kradzionym ogniem pierś Prometeusza,
Moje pytanie było jak Hamleta
Metafizyczne słowo – czy śni dusza?
Kładzione zawsze na grobach od wieka,
Nierozwiązane dotąd… przez człowieka.

* Oda Manzoniego – na Zmartwychwstanie J. Ch. [przyp. aut.].

Chciałem mu nadać wielkość Waszingtona,
Moim pytaniem na zbawcę pasować,
Bo też mu złotych brakło millijona,
A mógłby spalić Stambuł… zamordować**
Tyle wezyrów… tyle krwi wytoczyć,
Że sułtan miałby gdzie pióro umoczyć

I czym podpisać na wolność firmany,
I Kanarysa odesłać z krainą
Temistoklesa – przez drewniane ściany
Zdobytą… dzisiaj – Rigny – Navarino
Kanarysowi wykradły, jak Parys
Helenę, sławy. – Czy cierpi Kanarys?

Nie wiem… Czy orzeł kiedy myśli o tem,
Że kiedy w zimie słońce zda się nisko,
Mógł o południu natężonym lotem
Dolecieć – patrząc oczyma w ognisko
Niebieskich krain? Myśl głupia dla ludzi,
Lecz może dręczyć orła – co się nudzi….

Ale powtarzam, myśl głupia dla świata
Mogła się przyśnić orłowi na skale
Lub temu z ludzi, co jak orzeł lata –
Dosyć… cygaro hawańskie zapalę
Temi strofami, które nie są odą
I do niczego mądrego nie wiodą….

** Był pod Stambułem i Aleksandrią [przyp. aut.].

I właśnie takie ciężkie i nietrafne
Z ust wychodziły moich parabole,
Kiedy żądałem, by słowa jak Dafne
W laur przemienione kładły się na czole
Zapomnianego przez ludzi Greczyna,
Lecz że świat taki – to nie moja wina.

Może bym także chciał (to wszystko mary),
By jaki człowiek spotkawszy w ulicy
Moją figurę… włożył okulary…
Po diabła nosić sławę w tajemnicy,
Cieszył się Dante… gdy przekupka rzekła:
Patrzcie! ten człowiek dziś powrócił z piekła…

Ja bardzo lubię sławę popularną,
Lękam się bardzo wymuskanej sławy,
Dlatego każę na bibułę czarną
Bić nowe dzieło… gołe – bez oprawy;
I wyjdzie na świat książeczka pokorna,
Jak gdyby spod pras Bogumiła Korna.

O moja głupia muzo, zapominasz
Uszanowania winnego księgarzom!
Ja nie znam Korna… mówią, że luminarz…
A zaś skład jego podobny cmentarzom,
Gdzie sobie cicho autorowie leżą,
Co lato ziemią przysypani świeżą…

A czasem zajrzy Bogumił na cmentarz,
Patrząc, czy – kiedy nie zjadł się w letargu
Jaki kalendarz – albo elementarz.

A kogo kocha – tego na świat targu
Drukiem prowadzi… i stawia za kratą,
Wieńcząc go świeżą laurową erratą…

O mój księgarzu wrocławski – o Kornie!
Dokończ tej strofy… dalibóg zaczęta
I pindarycznie żywo i wytwornie,
Lecz moje pióro nigdy nie pamięta
O drugim wierszu… wbrew dawnej przestrodze:
Nim pierwszą stawisz, myśl o drugiej nodze.

Tak chciał Feliński… wiersz skomponuj drugi,
A potem pierwszy dosztukowuj zgrabnie,
A będą mocne – i łańcuch się długi
Nie przerwie nigdzie – nigdzie nie osłabnie –
Na takim niańki uwiązani pasie
Chodzą dawniejsi wieszcze po Parnasie…

Lecz ja – Dobranoc… Jutro zorza złota
Ujrzy mię – w siodle… i na Rossynancie,
Tam gdzie Cerwantes, autor Donkiszota,
Utracił rękę. – Mój obraz w Lepancie
Będzie odbijał się tak lazurowie,
Jak cień Quichota… w Cerwantesa głowie…

Naprzód malować trzeba kawalkadę
Która się brzegiem Lepantu pomyka.
Guid jedzie przodem… a ja za nim jadę,
Lecz wam opiszę pierwej przewodnika,
Który albańskie rozwiawszy wyloty
Jechał na koniu gdyby motyl złoty,

Na kapeluszu słomianym miał mycę
Do roziskrzonych podobną płomyków,
Ze sztuki płótna marszczoną spodnicę,
Gadał mozaiką dziesięciu języków,
Śmiał się jak dziecko – a dzieckiem był prawie.
Śpiewał jak polny konik śpiewa w trawie.

Twarz jego młodą gdzieś widziałeś we śnie,
Może na jakim widziałeś rysunku,
Gdzie młody Greczyn – wysłany za wcześnie
Z ojcowskiej chaty, w wojennym rynsztunku
Patrzy na Turków oczyma tygrysa
Na litografii zgonu Botzarisa.

Są twarze w ludach powszechne. C’est tout clair –
Tłomaczyć przyczyn byłoby to wstydem;
Wreszcie opisze go wam Książę Puckler
Muskau – co z naszym podróżował gidem
I pokazywał swą karykaturę
Grekom, wylazłszy nad Parnasu górę…

Który się nie kładł spać aż biła czwarta –
Który chciał ogród założyć niemiecki
W guście angielskim tam, gdzie była Sparta,
Dla Bawarczyków pozawieszać niecki,
By się hojdając – z krainy Likurga
Mogli przenosić myślą do Strasburga…

Który – to zawsze mówię o tym księciu,
Niechaj pamięta autor o autorze –
Który zasnąwszy wieczór w przedsięwzięciu,
Zbudzony… spytał się: w jakim kolorze?
A rząd bawarski myśląc o sadzonym
W Sparcie ogrodzie – powiedział… w zielonym….

Który się na to obraził…. i chwilę
Zastanowiwszy się – po kilku chwilkach
Tak zadrzał gniewem, że wszystkie motyle
Na kapeluszu siedzące na szpilkach,
Zaczęły spadać i kłuć w nos Otona.
O zemsto…. mówią, żeś słodka… ty słona….

Zwłaszcza gdy ciebie Pukler w sól atycką
Całą osypie… i da na zabawkę
Figurę wroga – pod Momusa mycką,
Osolonego solą – jak pijawkę,
Tak się zapewne kręcić i wić będzie
W dziele… Pan Oton… na króla urzędzie.

Lecz kłaniaj za to ogrodowi w Sparcie,
Ziemia gruzami pozostanie skalna…
Sparta zostanie na światowej karcie
Spartą…. historia straci naturalna
Na jakim kwiatku, co ma kształt pantofli,
Lub na rodzaju spartańskich kartofli….

Adieu! Puklerze, bo mi nie do uszu
Twe imię – w rymów sadzone ogrodzie.
Podróżuj w twoim wielkim kapeluszu,
Co tak wygląda jak żagiel na wodzie,
W górach jak tarcza okrągła Pelida,
Nad ruinami Bogów… jak Egida…

Bądź zdrów… a jednak miałbym prośbę małą
Do Waszej Mości książęco-autorskiej,
Ażebyś także moje grzeszne ciało
Na koniu – skreślił – Na szkapie cecorskiej
Tak musiał niegdyś Żółkiewski ponury
W trzy dni po zgonie straszyć grzeszne ciury…

Trudno znać siebie, powiada przysłowie,
A ja powiadam, trudniej widzieć siebie
Przez te szkła biedne, które w naszej głowie
Oprawił stwórca – kryjąc się na niebie,
Tak że choć błękit przenikniecie do dna,
Skryta wam jedna rzecz… widzenia godna…

A druga także rzecz bardzo ciekawa
Dla nas – my sami… także nam ukryta.
Szczęściem że wierne zwierciadło – i sława,
Często niewierna, wszak wiecie – kobiéta –
Dopomagają… nam szkłem i umysłem
Patrzeć na siebie… i są szóstym zmysłem….

Dlatego bardzo – i gorąco żądam
Widzieć się kiedy w gazet artykule
Takim, jak jestem – albo jak wyglądam…
Tymczasem muszę całą ziemską kulę
Przebiegać sobie samemu nieznany
Z twarzy i z głowy… nie wymalowany..

Szczęśliwy Józef Poniatowski – (czyli
Szczęśliwy, gdyby nie umarł…) że widzi
Siebie samego w najciekawszej chwili
Na każdej ścianie – A niech nikt nie szydzi
Z tej strofy, bo ją skończy myśl Solona:
Nie mów, że człowiek szczęśliwy – aż skona.

Zaprawdę ja wam powiadam, co rzekły
Przede mną usta filozofów wielu,
Że…. Lecz nadzwyczaj staję się rozwlekły,
Więc nic nie powiem – i prosto do celu
Nie zatrzymany strofą ni morałem
Na moim koniu biednym pędzę czwałem.

Hop! hop… jak upior… obracam tak nogi,
Że kwadratowe tureckie strzemiona
Kolą w bok konia jakoby ostrogi,
A moja szkapa z wiatrami puszczona
Pędzi jak gdyby czuła żłob koniczyn,
Lecz wtem… zwolniłem kroku… dla trzech przyczyn.

Primo… towarzysz mój (a tu mi skłonno
Aż do łez pomnąc na konia strukturę)
Był jako człowiek, który idzie konno,
A kiedy biedne zwierzę szło pod górę,
I chociaż mogło iść o własnej mocy,
Jeździec udzielał mu swych nóg pomocy…

I tak się razem nieśli… O widoku
Rozczulający! łez nie pojmie profan…
A jako niegdyś w błękitnym obłoku
Sokrata skreślił błazen Arystofan
Latającego po niebieskim sklepie
Na żółwia nogach – w szyldkretu czerepie,

Tak ja po greckich w gimnazyj naukach
Mógłbym.. podobną ubawić was sceną,
Wymalowawszv na głębokich jukach
Ukochanego filozofa Zeno….
Który w tej chwili przez niemożność skoku
Był pierwszą z przyczyn, że zwolniłem kroku.

Druga z tych przyczyn była także cnotą
Filantropiczną…. właściciele koni
Za kochanemi końmi szli piechotą…
Jeden jak Turek miał turban na skroni,
Drugi jak ojciec podobny do syna
Belwederskiego miał twarz Apolina…

Trzecią z tych przyczyn – dla których wstrzymana
Wietrzność mojego – była wiatronoga:
Oto że nagle… ja i karawana
Przyszliśmy, gdzie się zakończyła droga
Przeszkodą – wprawdzie dla Mojżesza małą…
Z tej strony morzem, a z tej strony skałą.

Więc wszystkich świętych wezwawszy i biesa,
Rzucam się w morze…. czy w cudy wierzycie?
Z fali, stracona ręka Cerwantesa
Jak cień wielkiego nosa na suficie
Wyszła… figowe pokazując godła
Światu – a mnie zaś przez fale przewiodła…

I opryskani falą o brzeg bitą,
Na popas… w małym stanęliśmy Khanie,
Tam z głową senną – cieniem drzew nakrytą
Inni spoczęli…. przy chrościanej ścianie,
A ja nie spity napojami maku
Znalazłem grotę w rododendrów krzaku.

Na samej wstążce srebrzystego żwiru,
Co się nad morzem – pod krzakami winął
Jak sztuczna biała oprawa szafiru,
Spocząłem… i wzrok na błękicie zginął
I myśl smutniejsza przyszła mnie kołysać
Niż myśli, które chcę i mogę pisać.

Smutne! Myślicie, że grzechów siedmioro
Przyszło mię dręczyć… lub łza emigranta…
Nie – ach myślałem, że już madreporą
Stało się ramię biednego Cerwanta,
Ramię nieszczęsne, które zaczynało
Czuć, że się jakiś duch oblekał w ciało…

I urodzony w Cerwantesa głowie
Będzie radością wstrząsał wszystkie nerwy.
Ramię, co było w romansu połowie,
Potem doznało takiej wielkiej przerwy
Jak kiedy zabrzmi trąb dziesięć tysięcy,
Potem milczenie… nic nie słychać więcej..

Dziwnie utracić jaki ciała członek
I myśleć potém, że już leży trupem,
Że już w nim żadna z kosteczek – ni z błonek
Nie myśli o nas… i stała się łupem
Robaków – a zaś dusza pełna sromu
Do ciaśniejszego przeniosła się domu.

Dziwnie być musi płakać nad cząsteczką
Własnej mogiły… i czyśca męczarnie
Od niej odwracać… bo jeszcze jest sprzeczką,
Czy dusza za nas płaci solidarnie,
Czy członek, co się na ciała pogrzebie
Nie znajdzie, w piekle zapłaci za siebie,

A tu bym bardzo mądrze i głęboko
Dowiódł… że kiedy nasz zbawiciel kazał
Wyłamać rękę – lub wyłupić oko,
Więc… trzeba, abym tę strofę przemazał,
Bo jej dokończyć, jak chcecie, nie mogę,
Bo osiodłany koń… i ruszam w drogę….

Pieśń VI Nocleg w Vostizy.

Dalej moj koniu! powoli – dość czasu –
Krajograficznie strofami wyłożę
Jaka mnie droga prowadzi z Patrassu
Po prawej stronie góry – z lewej morze
Za morzem znowu i skały i góry
Nad niemi niebo błękitne bez chmury –

Nie ma ta ziemia czego złożyc w styrcie
Koń dzwoni w głazy – depce chwast – dziewanny
Czasem przy drodze w rozłozystym mircie
Widać rudera tureckiej fontanny .
Gdzie w kamień woda płacząca nie tętni
Na ktore patrząc… nawet Grecy smętni…

Taka głęboka przy fontannach cisza
Tak ciemne mirty… czasem liściem szumią
Nad fontannami jak pacierz derwisza
Cały ten smutek błękitami tłumią
Wody Lepantu i z czystego nieba
Patrzące czoło (jestem w Grecyj) Feba

Ani po drogach bawiącej się dziatwy
Ani człowieka w polu – ni na drodze
Czasem szumiącym lotem kuropatwy
Porwą się w stado.. tuż przy konia nodze
J padną blisko… i znow cisza wielka.
Jaskółek zadna nie wyszle ci belka….

Niebo tych czarnych gwiazdek pozbawione
Wiecznie błękitne… zda się że nad smętnym
Krajem przeszłości – leży zamyślone
Jakim obrazem dawnym i pamiętnym
Tylko samemu Bogu… co w nim duma.
Kraj ten zniszczyła tak wolności dżuma.

Ząbek się lasu dopióro wyrzyna,
Małe sosenki – jako pszczoły brzęczą
Jedwabnym kolcem... Jeżeli masz syna,
A tego kraju ludzie nie zamęczą,
Może zobaczy Grecją pełną krasy,
Ubraną w ludzi – szczęśliwych – i w lasy.

Ale my, dzieci nieszczęścia, stąpamy
Po głazach – chwastach – i ruinach – głuchych,
My się przez wielkie pustynie wołamy
W ciszy bezludnej. – My przy źródłach suchych
Szukamy wody, spaleni zarzewiem.
Gdzie będą szukać naszych mogił? – Nie wiem.

Gdy tak myślałem, mrok osłonił szary
Przybywających wreście do Vostizy.
Tu jeszcze pomnik turecki... dąb stary
Na podniesieniu z głazów przy ulicy
Siedział spokojny... O tej to godzinie
Turek tu niegdyś pił dymy w bursztynie.

Lubiłem lipę, co nad sławnym Janem
Cień rozstrzelony zbierała pod siebie
I co rok miodu obdarzała dzbanem
Nie wymyślnego w żądzach i w potrzebie,
Co była drugim poety mieszkaniem,
Głośna słowików – szpaków narzekaniem,

Pod którą nieraz błyszczał dzban na stole,
Co tak wysoko niosła czoła wianki,
Jakby ze dworu, wyglądała w pole
Na przyjazd pana lub pańskiej kochanki,
Co nad szmerami słodkich ust dziewicy
Szumiała cicho pełna tajemnicy....

Ta lipa dla nas jak Parthenon grecki
Ma pełno smutku niewymowionego.
Stanąłem patrząc na ten dąb turecki,
Smucił mię także – lecz nie wiem dlaczego…
Bezużyteczny liściami i chłodem,
Oko zadziwia wielkim pnia obwodem….

Pień jego w sobie ma siły potęgę
I wielki smutek starości…. i żałość
Nad temi, co go znali… Stone-henge
Zaniesie myśli w olbrzymią zuchwałość
Tytanów dawnych… w tej świątyni progu
Myślisz o człeku, co ją siał… i Bogu.

O mój turecki dębie! dębie stary,
Ty mi cudownym wyrosłeś kościołem,
Tutaj się mogą modlić wszystkie wiary,
Tu wszyscy ludzie bić ugiętym czołem,
Lubię cię, dębie wyniosłego czoła,
Z liściem rozwianym jak skrzydło anioła.

Szczęśliwi ludzie, których anioł dzierży
W swojej opiece – szczęśliwe te kraje,
Co mają drzewa – na miejscu oberży –
Siane po łąkach – gdzie płaczą ruczaje,
Wędrowiec staje, gdzie kwiatów najwięcej,
Nagle krzyknąłem... „do kroćset tysięcy


Milionów”.... tu mi kochany Eurypid
Słowo Eumenid – dał do wykrzyknika,
A mój towarzysz… rzekł: mais c’est insipide,
Spać tu.... w tej klatce.... co ma kształt kurnika,
„Comment Giuljano! – tak się zwał nasz sługa –
W Vostizy musi być oberża druga”
„Non ce” – rzekł sługa – ...„Więc spać tu – na ziemi…
Wszak to nie ściany – lecz z łuczywy krata
Pajęczynami wybita czarnemi” –
A ja dodałem: „jak horyzont świata
Zawarty zewsząd... bez okien, którędy
Dusza by mogła wyjść za zmysłów błędy....”

I zakończyłem słowami – „daj świécy!”
Świecy! – rzekł kompan? wszak tu wiatr zagasi
Słońce w lichtarzu – księżyc w szabaśnicy!”
Rzekłem… „Gjuljano hej! tho se mu krassi...*
Gorzkie jak piołun – niech Bóg będzie z nami,
Jest co jeść – nie ma – więc tho se mu psami”.

To się po grecku znaczy: daj mi chleba
Przyniosł... postawił... i znowu zapytał
Bardzo układnie – „czego panom trzeba?”
A gdym na chlebie zębami pozgrzytał,
Zdjęty przeczuciem nieszczęśliwych wróżek,
Nie spodziewając się, wołałem – „łóżek...

I światła... światła... tu jak na biegunie
Północnym ciemno – i wiatr wszędy świszcze,
Pusto jak w zgniłym orzechu świstunie” –
Tu mój towarzysz rzekł – „więc ja przepiszczę
Na hebanowym moim flażolecie
Tę noc, przepędzę ją najlepiej w świecie”.

I już wyciągał wiatro-brzmiący bardon,
Lecz ledwie zaczął donośnie [w] otwory
Przegrywać – jakiś głos – „I beg you pardon
But I don’t like the music, I am sorry” –
Z prawej się strony wydobył przez kratki.
Anglik zamknięty był do drugiej klatki

* Wino w całej Grecji zaprawiają żywicą [przyp. aut.]

I była Babel okropna języków,
Aż wreszcie jakaś Opatrzności ręka
Zesłała parę płonących knocików
I dwa napięte jak struny krosienka.
To były łóżka… jeśli kto nie wierzy,
Tłomaczę jaśniej – to na czym się leży…

Ach leży tylko – bo wszystkie zefiry
Zbiegły się do nas – i wiatr z nami pląsał,
A dar krosienek… Jako Dejaniry
Koszula – gdzie się go dotkniesz… tam kąsał –
Ach jam się dotknął – i ogień mię złapał
I byłem w piekle – mój towarzysz chrapał.

Są chwile w życiu, w których człowiek zda się
Samemu sobie bardzo poetycznym,
Na skały igle – na ruin terasie
W usposobieniu umysłu vehmicznym,
Kiedy głos przeczuć bardzo głośno gada
Trzykrotnym głosem – biada! biada! biada!

Gdy patrzy w słońce o zachodzie krwawsze,
Kiedy się żegna z kim – i przy miesiącu
Mówi z westchnieniem głębokim – na zawsze,
Gdy przy dognanym zeskoczy zającu,
Dobędzie noża – i obcina skoki….
Gdy nań piorunem strzelają obłoki –

W chwili – gdy skończy szkoły… i nauki,
Gdy go za rękę uściśnie sam rektor. –
Gdy go mianują sędzią – gdy go wnuki
Obsiądą – Gdy kraj obroni jak Hektor –.
Albo gdy myśli o zbawieniu Lachów,
Gdy wygra partią bilardu – lub szachów…

Albo gdy idzie sam w nocy na cmentarz
I na kochanki usiądzie mogile….
Albo gdy mówi doń kto, czy pamiętasz
Paryż?… Są różne poetyczne chwile,
Kiedy na przykład w towarzystwie znanym
Siądziesz pośrodku – na cenzurowanym…

Albo gdy ciebie nazwą obskurantem,
To jest, że możesz zgasić oświecenie,
Albo gdy jesteś dział assekurantem
I w Napoliońskie wierząc przeznaczenie
Słuchasz bez drzenia – kul lecących świstu….
Gdy Comte – przeczytasz na kopercie listu,

Gdy… i tam dalej… z tych miłości własnych
Żadna nie przyszła do snu mię kołysać…
Przy dwóch światełkach jak gwiazdy niejasnych
Chciałem z krosienek moich wstać i pisać
Czekając zorzy różanego świtu…
Wtem deszcz… w tej klatce nie było sufitu….

I zawołałem: „ty śpisz, Eneaszu,
A tu deszcz na nas… leje się z dachówek”.
Wnet rozbudzeni oba na poddaszu
Więcej do czynu – sposobni niż słówek,
Wściekać się więcej zdolni niż łzy ronić,
Przemyślaliśmy… jak i gdzie się schronić….

Szczęściem…. że w ścianie uwitej z sośniny
Po obu stronach były dwie framugi,
Ach nie framugi – zaczęte kominy,
Więc ja jak krótki – mój kompan jak długi,
Oba jak dłutem z marmuru wycięci
W niszach przeciwnych… kto by rzekł, że święci….

Przy naszych nogach zapalone lampy,
Ręce złożone na piersiach pobożnie.
Każdy z nas biały… jak w operze Zampy
Wiedźma z marmuru – bardzo nieostrożnie
Pierścionkiem złotym – za żonę pojęta
Lub jak niewiasta Lotowa w sól ścięta,

Lub jako mumia w ścianie piramidy,
Niech porównania dalej lecą kłusem…
Byliśmy jako ów posąg Tetydy
Zakryty wody srebrzystej obrusem.
Stojący sucho w wodnej samołówce,
Który czytelnik zobaczy w Sofiówce.

Tu wychyliwszy głowę mój towarzysz
Głosem żałosnym… rzekł…. „czy żyjesz?”… „żyję” –
A on mi znowu rzekł… „o czym ty marzysz?”….
A ja mu rzekłem… Że się nie ukryje
Żadna zasługa – pod żadną przeszkodą,
„Ja mówię pacierz… Bóg słyszy pod wodą.

Cnota skarb wieczny – cnota klejnot drogi,
Nie spali ogień”…. A kompan – „Nie słyszę,
Woda tak szumi, już mokre mam nogi”…
A ja mu na to… „cierp, a ja opiszę
Nasze cierpienia… ściągnięte bez winy
I przedam wiernie córkom Mnemozyny…

I kiedyś w późne wieki… wstanie mściciel
I tu postawi hotel… mości Panie,
Tu na tym miejscu, gdzie teraz Jan Chrzciciel
Mógłby duszeczki kąpać jak w Jordanie,
Tu gdzie stoimy… ja ci przepowiadam
Że stanie hotel… tu gdzie w nurty padam,

W nurty natchnienia… myśląc o żegludze
Dawnych rycerzy – Eneja – Ulissa”…
A mój towarzysz – rzekł mi – „ja się nudzę
Stojąc w tej niszy jak kozacka spisa,
Wyznaj, że Grecja – c’est ennuyeux en diable,
Ja cały mokry – mais c’est insuportable.

Nie masz zegarka.? ja mój do kompasu
Zregulowałem… tam na łóżku leży”…
A ja mu na to – „mamy dosyć czasu,
Nim Febus we drzwi Aurory uderzy,
Gadajmy sobie o czym pożytecznym
Lub o zbawieniu – lub o ogniu wiecznym…

Albo śpiewa[j]my sobie kontredansy,
Tańczone dawniej – ja dyszkantem wlekę
Albo ci powiem powieść Sancho Pansy
O trzystu owcach wiezionych przez rzekę…
Ty licz, ja będę tron mówcy dziedziczył,
Jeśli chcesz… ty mów – a ja będę liczył…

Czy znasz Byrona? – nie – to wielka szkoda,
Mógłbyś się teraz przenieść w Ideały,
Czajlt Harod niegdyś był w Grecji”…. Ta woda Łóżka nam porwie srebrzystemi wały –
„Czy znasz Platona?… przyszło mi do głowy
Zaczęcie jednej. – Sokrata rozmowy….

«Chodźmy – rzekł – w klonu szerokiego cieniu
Na pochylonej odpocząć murawie,
Oba zanurzmy tu stopy w strumieniu,
Jak tu cień miły… jak te świerszcze w trawie
Śpiewają słońcu». – dalej w sprzeczce walnej
Sokrat piękności daje idealnej –

Rysy – granice… i w mgliste przezrocze
Obwija posąg – cudownego wdzięku;
A strumień żywy stopy mu łaskocze” –
Tu nasz Juliano – z latareńką w ręku
Wszedł…. i zobaczył… nasze dwie figury
Jak dwa posągi oprawione w mury;

Z lampami w nogach… Rzekłem „Pigmalionie,
Jeśli z posągów – chcesz mieć żywych ludzi,
Przynieś parasol” – Tak przez wodne tonie
Przeszliśmy oba – a jeśli was nudzi
Ta pieśń…. pomyślcie, że to jest obrazem
Greckich oberży… łóżek – i nas razem..

[Drzewo na tle zabudowań (atrament, pióro)]