Flanerskie listy z Paryża
Opublikowany przez mil.chilinska@gmail.com
29 grudnia 2020
Tekst i fotografie: Milena Chilińska
Grudzień sprzyja wspominaniu, zwłaszcza jeśli na warsztat myśli wziąć podróże… Dwa listy z Paryża napisane zostały podczas pobytu w stolicy sztuki w styczniu i lutym 2019. Pracowałam wówczas w Bibliotece Polskiej przy archiwaliach Władysława Mickiewicza, przemierzając w wolnych chwilach wzdłuż i wszerz to wspaniałe miasto – śladami romantyków, przede wszystkim Słowackiego. Z inspirujących peregrynacji pisywałam dość obszerne relacje w formie listów, które miały dwa, można rzec, nadrzędne cele: przekazać innym opowieść podróżną, ale i tę opowieść utrwalić, by niebawem po powrocie nie rozproszyła się w pierwszych promieniach słońca. Dziś znów w mojej wyobraźni zamieniam się w paryskiego flanera i jeśli chcecie, to możecie dołączyć do tej zupełnie spontanicznej, epistolarnej przygody. Będzie o wzruszeniach, ale i o stronie (tak tej właśnie), która wówczas dopiero majaczyła na horyzoncie zdarzeń, o tym, co Van Gogha zagnało do Arles i o domu na Rue de Ponthieu, ale przede wszystkim… o kompanach życiowego szlaku. To będzie opowieść osobista (a to nie łatwe), w której chcę byście wzięli udział.
Zatem hej w drogę towarzyszu wyprawy!
5 lutego 2019, Paryż
Kochani i Złoci,
przed sobą trzymam właśnie katalog 300 dzieł z muzeum, którego obawiałam się najbardziej – Luwru. Dziś miała miejsce ta niezwykła konfrontacja. Przekładanie wizyty byłoby już czystym unikaniem, a mierzyć się należy i warto z tym, co napawa lękiem. Dlatego konfrontacja, to dobre określenie. Można zapytać: czego tu się bać? Ano… Wyobrażenia swojego, wizji, emocji za tym idących. I wcale niebezpodstawne były moje obawy. Śpieszę z wyjaśnieniem.
Wejście do Luwru w 20 minut można potraktować jako niebywałe szczęście. Cudowna pora ta zima tutaj. Brak tłumów, brak kolejek. Najdłużej stałam do Caravaggia w muzeum Jacquemart-André, ale też mnie podkusiło iść tam w południe przy sobocie, gdy wystawa miała się już ku końcowi… Luwr – 20 minut i jesteśmy w piramidzie. Huuu…. Gorąco, jak przed rokującą randką. Wchodzę. Jeszcze tego nie wiem, ale widzę, że skubię skórki przy paznokciach. „Oho” – myślę – „nerwy…”. Zanim się rozeznałam, zanim zlokalizowałam swoje położenie, to minęła chwilka. Już się jednak widzę na tej mapie, no to hop – „Chodźmy, chodźmy…”. Pierwszy mnie zastał Fra Angelico – święty Brat Anielski, który malował pięknie jak aniołowie Pańscy. „Ojej…” – myślę sobie dalej – „Zaczyna się…”. Przez galerię malarstwa francuskiego i włoskiego, minęłam Mona Lisę i poszłam do Delacroix i Géricault, zgadując po drodze lub chociaż próbując odgadnąć autorów. Wiedziałam, że tłum będzie oglądał La Giocondę, a tam, gdzie mniej sławnie – niczyjego spojrzenia. Naprzeciwko Leonarda da Vinci – Veronese, ulubieniec Słowackiego. Pstryk z samotnym Veronese!
Sam zaś poeta tak pisał o swojej w Luwrze wizycie:
Często dnie całe przepędzam w sławnej galerii posągów i obrazów w Luwrze – i już znam się nieco na malowidłach; często spojrzawszy na obraz zgaduję autora. Szkoła francuska zupełnie mi się nie podoba – figury nienaturalne i wykrzywione, koloryt to nadto ciemny, to nadto światły. Ulubiony mój malarz jest Paul Ver(onese).
J. Słowacki, List do matki z dnia 10 grudnia 1831 r.
Pół piętra (z 4) w 3,5 godziny na dziś. To jest wizyta nr I. Ale teraz, gdy już wiecie dużo, to Wam opowiem, co się stało i czemu moje obawy związane z Luwrem wcale nie były takie nieuzasadnione.
Przemierzając te korytarze znalazłam coś, co wiedziałam, że znajdę, ale nie wiedziałam, że znajdę tak szybko. Niewielką Matkę Boską karmiącą Jezuska Andrei di Bartolo. Pękło, polały się łzy czyste, rzęsiste na me dzieciństwo sielskie, anielskie. Ta Madonna wisiała na wsi nad łóżkiem, pożółkła, w starej ramie, którą korniki przeżarły, a słońce letnich południ wypaliło na miał. Wisiała odkąd pamiętam. I teraz sobie to wyobraźcie: ja wędruję do miejsca, gdzie ona wisi niepożółkła i prawdziwa i nakłada się na tamtą Madonnę, tamten wiejski, stary karton, co miał przynosić szczęście. Fra Angelico, przede mną Solario, za mną Rafael… Jeśli kiedyś zobaczycie w muzeum ludzi, schowanych za kolumnami, to znaczy najpewniej, że oni płaczą. Płaczą, bo są wzruszeni do duszy dna, albo jeszcze głębiej. I to jest to, co ja wiedziałam, że się ze mną stanie, tylko nie wiedziałam, w jakim momencie. Dlatego się bałam tam iść.
Po mojej „luwrzańskiej” wizycie udałam się do miejsca, gdzie ponownie dotknęłam duszy głębin, czyli na Rue de Ponthieu – stoi tam dom, w którym mieszkał i zmarł Słowacki. Znalazłam to miejsce. Wyciągnęłam jego ostatnie listy do Joanny Bobrowej i do Hłuszniewicza.
Bardzo i bardzo źle z moim zdrowiem. – pisał w 1849 roku poeta – Jeżeli wyszedłem kilka razy, to w istocie tak jak upiór, zdolny tylko szklanne rzucać wejrzenie na to słońce, które wkrótce przestanie świecić memu snowi. Przechodząc około progów Pani, jakaś niemoc i zarazem smutek nieprzezwyciężony odwrócił w inną stronę kroki moje – wejść nie mogłem – na serce się moje klnę, że nie mogłem. […] Żegnam Panią – i obiecuję przyjść, jeżeli Bóg jeszcze pozwoli/ wierny sługa Juliusz Słowacki
J. Słowacki, Ostatni list do Joanny Bobrowej z 23 marca 1849 r.
List poniższy Słowackiego do Antoniego Hłuszniewicza – lekarza, wysłany z Rue de Ponthieu, zamyka korespondencję poety.
Chory jestem i mocniejszą niż zwykle mam gorączkę, z targaniem nerwowym – proszę cię, łaskawy i szanowny Antoni, odwiedź mię – a może co zaradzisz, aby do czasu ten dzban wodę nosił.
Rue Ponthieu 30
J. Słowacki, List do Antoniego Hłuszniewicza z 2 kwietnia 1849 r.
a Monsieur
Monsieur Hłuszniewicz
a Paris
Rue M-t le Prince 41
Przeczytałam. I znów to samo. I znów sobie uświadomiłam, czemu tak długo z tym zwlekałam. I znowu: jeśli zobaczycie kogoś na ulicach opartego o mur ze zwieszoną głową, to on najpewniej płacze. Nie widzieć skąd, pojawiła się myśl: „I tylko groby zwiedzać tych, co ze mną ulicami chodzą”. Wróciłam do domu czując, że senność kładzie rękę na ramieniu. Po kawie przeszła i senność, ale… to się wszystko musi ułożyć. Wszystko się musi wpasować na swoje miejsce. Wszystko się musi pozazębiać.
Widziałam ostatnio bardzo dużą wystawę prac Miró – surrealisty, rzeźbiarza też. Kolorową sekwencję różnych obiektów kończyło dzieło ponure i nożem pocięte. Jak to jest, że i kościół Van Gogha w Auvers-sur-Oise przejmuje niepokojem i plama rozerwana, rozcięta, wydarta też ten sam niepokój wzbudza? Czy to jest artystyczne przeczucie końca? Chyba tak… Ale już nic nie powiem na ten temat.
15 lutego 2019, Paryż
Kochani Czytelnicy,
na wystawie rysunków w Foundation Custodia nie zabrakło… Van Gogha. Wraz z innymi sławami przebył on daleką drogę do Paryża. Przyleciał z samej Rosji. A dokładnie z Muzeum Sztuk Pięknych im. Puszkina w Moskwie.
Vincent towarzyszy mi od lat – nieustannie się spotykamy w podróży. Jakiś czas temu w kinie, w kawiarni w Arles, której plakat wisiał na moich drzwiach, w książce, którą podarowano mi z dawien dawna. Kilka dni wcześniej w Auvers-sur-Oise odwiedziłam grób mojego ulubieńca i jego brata Theo, którzy razem spoczywają na cmentarzu, przykryci bluszczem, trochę dalej od domów miasta, pośród pól. Małe nagrobki. Jeden kwiatek. Ciemno. Kiedy tam stałam, czułam, jakby się koło domknęło, jakbym z Van Goghiem przewędrowała kawał dobrego czasu i w końcu dotarła na to pole pszenicy, gdzie kruki spłoszone pociągnięciem pędzla odleciały w niewiadomą stronę. Ale to spotkanie, to było już spotkanie naprawdę…
Po wejściu do Foundation Custodia okazało się, że moja wycieczka do Auvers-sur-Oise nie zamknęła mojej wspólnej z Vincentem, życiowej podróży. Bynajmniej! Ona tę podróż otworzyła na detal.
Przeczesując zaułki Montmartre w poszukiwaniu sklepu z pamiątkami, który widziałam kiedyś, ale decyzję o zakupieniu suwenirów podjęłam teraz (w górę, w dół, w górę, w dół – tak przez 1,5h), trafiłam nie tylko na la butique, ale także na na dom Van Gogha i Theo. Było to roku pańskiego 1886, gdy dwaj bracia dzielili wspólne lokum przy rue Lepic 54. Korzystając z okazji, iż ktoś akurat wchodził do budynku, przedarłam się na dziedziniec. Prawdziwy ze mnie szpieg, prawdziwy as wywiadu. Ciche podwórko, piętrzące się dachy, osobista przestrzeń lokatorów – miło. Wzbudziłam niestety podejrzenie, gdyż powiedziono po mnie wzrokiem.
Skierowanie zaś wzroku z ulic Montmartre na mniej przyziemne miejsce – Internet, prowadzi do fascynujących wykopalisk. Okazuję się, że Vincent ma nie tylko krytyczną edycję swoich listów (wszystko można kartka po kartce przewertować), ale także… cyfrową edycję miejsc swoich przebywań (z mapą!)! A jeśli mówimy o życiowych towarzyszach podróży, to czy można zapomnieć o Słowackim? Nie, nie można. Nasz wieszcz też wkrótce ujrzy światło sieci web. Krok w krok będzie można z nim przemaszerować Wschód, zobaczyć jego okiem to i owo, a będzie w tym i moja zasługa.
Tymczasem krok w krok po Wersalu za mną – zapraszam. Sobota – Wersal – słonko. Przebiegłam pałacowe korytarze, bo co tam strojne salony i zakurzone, królewskie łoża, gdy wszytko się budzi do życia. Ptaszki śpiewają, kąpią się w kałuży, kocurom to w smak. Neptun wyłania się z fontanny na rydwanie. Grzmią trąby, konnica wzburzona, pyski się pienią, a mewy niewzruszone pływają po obrzeżach kanału. W zakamarkach alejek rzeźby i fontanny. Szkoda, że out of season i wszytko wyłączone. Ale za to ogrody Wersalu niemalże na wyłączność. Do użytku prywatnego, do własnej wędrownej kontemplacji, tak natury żywej, jak i osobistej.
Van Gogha w 1888 roku przywołało Arles. Opuścił więc rue Lepic, bo dość miał miasta i w poszukiwaniu światła udał się na południe. Słowackiego w podróż na Wschód w 1836 zawołały pozdrawiające „azyjskie kościoły” („Kościoły azysjkie pozdrawiają was” – na tym się Juliuszowi Pismo otworzyło, gdy wahał się, czy wyruszyć). A mnie w dostojnych wersalskich ogrodach wołać zaczęły… polskie góry (a Słowackiego Litwa, jest coś w tym „chodzeniu sam jeden po ciemnych alejach parku”(4)). Wiedziona tęsknotą przysiadłam tam, gdzie swojsko – w pubie ze starym, dobrym kompanem Iggy Popem. I przy Lust for life i kubku podwójnego espresso pomyślałam sobie: „To może by tak… w Beskid Żywiecki w tym roku? Ale koniecznie ze Słowackim”.
Obraz na banerze: G. Caillebotte, Paris Street. Rainy Day, 1877.
Rysunki paryskich flanerów: M. Louis Huart, Physiologie du flâneur, vignettes de MM. Alophe, H. Daumier et T. Maurisset, Paris 1841, p. 57, 86, 87.
Bibliografia: 1. J. Słowacki, List do matki z dnia 10 grudnia 1831 r., w: Listy do matki, oprac. Z. Krzyżanowska, w: tenże, Dzieła, red. J. Krzyżanowski, t. 6, Wrocław 1990, s. 32-33; 2. J. Słowacki, Ostatni list do Joanny Bobrowej z 23 marca 1849 r., cyt. za: E. Łubieniewska, Ostatni list Słowackiego…, [Do Joanny Bobrowej], w: List, nowela, opowiadanie: analizy i interpretacje, red. T. Budrewicz, H. Bursztyńska, Kraków 2001, s. 7; 3. J. Słowacki, List do Antoniego Hłuszniewicza z 2 kwietnia 1849 r., tamże, s. 8; 4. J. Słowacki, List do matki z 3 września 1832 r., dz. cyt., s. 73.